Zazwyczaj stronię od radykalnych stwierdzeń. Wierzę, że świat relacji międzyludzkich jest zbyt złożony, by dało się go zamknąć w prostych kategoriach dobra i zła. Jednak są pewne zjawiska w obszarze randkowania, wobec których trudno mi pozostać obojętną. Jednym z nich jest niewłaściwie rozumiany podryw.
Co mam na myśli?
Ten specyficzny sposób „podchodzenia” do drugiej osoby, który bardziej przypomina sprzedaż samego siebie niż autentyczne poznawanie człowieka. To taki moment, kiedy flirt zamienia się w pokaz umiejętności, a rozmowa — w grę psychologiczną z jasno określonym celem: „zdobyć”, „zainteresować”, „zrobić wrażenie”, ,,doprowadzić do kolejnej randki”.
Podryw w tym wydaniu często opiera się na technikach — wyuczonych, powtarzalnych, mających „zadziałać”. Zamiast ciekawości drugiego człowieka, mamy więc checklistę: kontakt wzrokowy – jest, żart – jest, komplement – jest. I choć na pierwszy rzut oka może wydawać się to niewinne, w rzeczywistości wprowadza między ludzi coś sztucznego.
Bo w takim podejściu relacja staje się transakcją.
Ty oferujesz: uśmiech, pewność siebie, odpowiednie słowa.
Oczekujesz: zainteresowania, numeru telefonu, może spotkania.
Nie ma w tym przestrzeni na prawdziwą wymianę — jest raczej gra pozorów.
Nie twierdzę, że techniki same w sobie są niewłaściwe, a randkowanie nie może wiązać się z grami damsko-męskimi. Wręcz przeciwnie! Flirt potrafi być lekki, inspirujący i przyjemny. Może być doskonałą zabawą, w której badamy swoje granice i sprawdzamy, na ile jesteśmy dla siebie atrakcyjni. Jednak różnica między autentycznym flirtem a „podrywem” w tym sprzedażowym sensie polega na intencji. W jednym chodzi o radość bycia w kontakcie z drugim człowiekiem. W drugim — o wynik.
I może właśnie to jest największy problem współczesnego randkowania: zbyt często próbujemy „zadziałać”, zamiast po prostu się spotkać. Zamiast być sobą — stajemy się wersją, którą uważamy za atrakcyjną. A potem dziwimy się, że relacja nie daje poczucia bliskości.
Dla mnie bycie sobą oznacza uwolnienie się od obowiązku wywierania wrażenia i ciągłego kreowania się po to, by osiągnąć określony efekt społeczny. To świadomość swoich mocnych stron i obszarów do rozwoju, uważność na własne emocje i potrzeby oraz odwaga, by je wyrażać.
To akceptacja tego, kim jestem, ale też otwartość na to, kim mogę się stać.
To poczucie własnej wartości, które nie wymaga pompowania kwiecistą narracją o sobie.
Wiem, że potrzebuję ludzi i relacji, ale też nie muszę o nie desperacko zabiegać — bo bliskość, która jest prawdziwa, nie wymaga udowadniania swojej wartości.
I wreszcie — to podejście, w którym potrafię wyjść do drugiego człowieka, jednocześnie akceptując fakt, że on może nie być zainteresowany relacją.
Być może warto więc wrócić do podstaw.
Nie „podrywajmy”, tylko poznawajmy.
Nie „sprzedawajmy się”, tylko pozwólmy się poznać.
Bo prawdziwe połączenie nie rodzi się z trików — tylko z autentyczności.

